Była to podróż sentymentalna, tak najkrócej można scharakteryzować ten rejs, bo zarówno jacht jak i jego właściciel kapitan Ludomir Mączka ruszyli na wokółziemski szlak już po raz drugi.
Ludomir Mączka znany w świecie żeglarskim jako „Ludek” lub bardziej groźnie, mimo swojego gołębiego serca, jako „Ludojad” to legenda polskiego żeglarstwa. Geolog z wykształcenia, ukończył w roku 1951 studia na Uniwersytecie Wrocławskim. W roku 1957 płynął na „Zewie Morza” do Narviku, w 1959 roku na „Witeziu II” do Islandii, w roku 1966 na „Śmiałym” opłynął Amerykę Południową. W roku 1973 rozpoczął, trwającą 11 lat, swą pierwszą podróż dookoła świata na własnym jachcie „Maria”. Trasa rejsu, gdyby próbować ją narysować, jawi się jako skomplikowana plątanina linii prowadzących najpierw z Polski do Kanału Panamskiego, później do Australii i Nowej Zelandii, trzykrotnie przez Ocean Indyjski i również trzykrotnie przez Ocean Atlantycki. W latach 1984-88 Ludek w załodze jachtu „Vagabond II” przeszedł przez Przejście Północno –Zachodnie. Za rejsy w których uczestniczył otrzymał trzykrotnie nagrodę „Rejs Roku” oraz „Super Kolosa” w Ogólnopolskim Konkursie Podróżników.
Równie popularny jak jego armator jest sam jacht, który zszedł na wodę w Gdańsku w roku 1971. Konstrukcja Wacława Liskiewicza stworzona została w oparciu o linie teoretyczne kadłubów kutrów ratowniczych i pilotowych budowanych przez Collina Archera do służby na Morzu Północnym. „Maria” to stosunkowo niewielka jednostka ( długość po pokładzie – 9,80 m, szerokość – 3,20 m, zanurzenie – 1,40 m). Kadłub drewniany (mahoń i dąb), co dzisiaj jest rzadkością, malowany tylko lakierami bezbarwnymi, mieści wygodnie 3 – 4 osoby, silnik pomocniczy o mocy 28 KM pozwala rozwijać szybkość do 5 węzłów.
Pomysłem na drugą wokółziemską podróż było popłynąć, zabierając do załogi naukowców, którzy prowadziliby badania przyrodnicze, geograficzne, geologiczne, gromadzili zbiory muzealne…, a równocześnie potrafili żeglować.
Warto może przypomnieć, że wykorzystanie wypraw żeglarskich do takich celów ma już w Polsce kilkudziesięcioletnią tradycję. Jako pierwsza na jachcie „Dar Opola” wyruszyła na Morze Czerwone wyprawa „Koral” przygotowana przez Instytut Zoologii Uniwersytetu Warszawskiego. W ośmioosobowej załodze, którą dowodził kpt. Bolesław Kowalski, było trzech zoologów w tym kierownik naukowy rejsu, obecnie profesor Tomasz Umiński. W wyniku wyprawy powstała bogata kolekcja fauny raf koralowych, która wzbogaciła naukowe i dydaktyczne zasoby Instytutu.
W sześć lat później, w roku 1965 wypłynął ze Szczecina, w piętnastomiesięczny rejs, jacht „Śmiały” dowodzony przez znanego nam już kpt. B. Kowalskiego. Wyprawa zorganizowana została przez Polskie Towarzystwo Geograficzne i miesięcznik „Poznaj Świat”, a jej celem było opłynięcie Ameryki Południowej drogą przez Cieśninę Magellana i prowadzenie w tym czasie badań z zakresu hydrologii, geologii i meteorologii. Inicjatorem przedsięwzięcia był Bronisław Siadek, a kierownikiem naukowym prof. Tadeusz Wilgat. Warto przypomnieć, iż w rejsie tym uczestniczył także późniejszy armator „Marii”.
W następnych latach na oceany wyruszały kolejne jachty pod biało-czerwoną banderą. W niektórych rejsach mimo, że ich głównym celem był wyczyn żeglarski gromadzono materiały dla placówek naukowych. Przykładem może tu być udział „Daru Szczecina” (kpt. Jerzy Kraszewski) w Regatach Bermudzkich w roku 1972 kiedy to, niejako przy okazji zebrano na Morzu Karaibskim i Bermudach kolekcję bezkręgowców dla Muzeum Morskiego w Szczecinie. Również do tego muzeum trafiły zabytki etnograficzne z wokółziemskiego rejsu „Zewu Morza”, który pod dowództwem kpt. Zdzisława Michalskiego odbył się w latach 1973-74.
W roku 1978 jacht „Sonda” należący do Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie, prowadzony przez kpt. Konstantego Pielaka, odbył rejs badawczy (geofizyka) na Wody Spitzbergenu. Naukowy charakter miały też rejsy do Arktyki, które podejmował Janusz Kurbiel. Przez kilka sezonów pływała z nim na jachcie „Vagabond’elle” prof. Maria Olech z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zajmująca się badaniami porostów. Na koniec wreszcie warto wspomnieć o „Oceanii” – statku IO PAN w Sopocie, który choć nie jest jachtem, pływa pod żaglami i od lat prowadzi szeroko zakrojone badania wód polarnych.
Ustalając trasę rejsu „Marii” przyjęto zasadę, że popłynie ona ze wschodu na zachód i z wyjątkiem Kanału Kilońskiego, nie będzie korzystać ze szlaków, które zostały przez człowieka wytyczone w sposób sztuczny, po to by uniknąć żeglugi w trudnych warunkach wysokich szerokości południowych, a także skrócić dystans między portami. Tak więc nie Kanał Panamski i Kanał Sueski, a droga przez Cieśninę Magellana i wokół Przylądka Dobrej Nadziei.
W obu tych miejscach „Maria” powinna być w okresie panującego na południowej półkuli lata i w ten sposób pojawiły się pierwsze terminy w przygotowywanym „rozkładzie jazdy”.
Południowe krańce Ameryki Południowej, Australii i Afryki to obszary gdzie przeważają silne wiatry zachodnie (wiejące z zachodu) tzw. „ryczące czterdziestki” i „wyjące pięćdziesiątki”, to także rejon występowania stałego prądu wschodniego (płynącego na wschód). Płynąć jachtem żaglowym pod wiatr i pod prąd…? I tutaj pojawia się stara żeglarska maksyma, że droga najkrótsza nie jest wcale drogą najszybszą i że lepiej będzie, jak czyniły to od wieków wielkie żaglowce, pójść na północ by trafić na wiejące w okolicy zwrotnika stałe wiatry południowo-wschodnie, pasaty. Niestety w rejonie występowania pasatów, w zachodniej części oceanów w pewnych okresach pojawiają się sztormy tropikalne zwane w różnych miejscach cyklonami lub huraganami. Na ten okres najlepiej jest po prostu stamtąd uciec i schronić się poza strefą ich występowania. Na koniec warto jeszcze pamiętać o tym, że na wodach europejskich wczesną wiosną, późną jesienią i zimą panują skrajnie trudne warunki dla żeglugi i że wyjście lub powrót z długiego rejsu winien się odbywać poza tym okresem. To najważniejsze uwarunkowania, które trzeba było uwzględnić przygotowując plan rejsu.
„Maria” opuściła Szczecin w pierwszych dniach sierpnia 1999 roku, a więc jeszcze przed okresem jesiennych sztormów na Morzu Północnym i Biskajach. Zawinęła do Lizbony, później do Dakaru i na Wyspy Zielonego Przylądka, by tam pod koniec października, przez krótki okres, uczestniczyć w pracach prowadzonych przez grupę geografów prof. Elżbiety Mycielskiej-Dowgiałło z Uniwersytetu Warszawskiego.
Dopiero w początku stycznia 2000 jacht dociera do Montevideo w Urugwaju, gdzie wreszcie dołączam do jego załogi. Będąc biologiem, pracownikiem Muzeum Morskiego w Szczecinie mam zadanie gromadzić zbiory dla Działu Przyrody. W końcu lutego wchodzimy do Cieśniny Magellana. Po postoju w Punta Arenas, 10 marca zostawiamy po prawej burcie Cabo Froward, najdalej wysunięty na południe kraniec kontynentu Ameryki Południowej tzw. Mały Przylądek Horn i już jesteśmy po pacyficznej stronie cieśniny. Zbieramy pierwsze okazy zoologiczne i geologiczne. Szczególnie te ostatnie mają dla nas wielką wartość, gdyż w połączeniu z posiadanymi przez nasze muzeum skałami z Antarktydy tworzyć będą spójną kolekcję.
Na początku kwietnia stajemy w Castro na Wyspie Chiloe. Tutaj mustruje na jacht dr Anna Abraszewska-Kowalczyk z Katedry Zoologii Bezkręgowców i Hydrobiologii Uniwersytetu Łódzkiego. Dla nas, biologów, wyspa ma historyczne znaczenie, gdyż odwiedził to miejsce Karol Darwin w czasie swej pięcioletniej podróży dookoła świata na statku „Beagle”. Po wyspie wędrował konno, łodzią i pieszo docierając do jej najciekawszych zakątków. Płyniemy do Valdivii, gdzie przez dwa miesiące remontujemy jacht. W połowie lipca docieramy do Wyspy Robinsona w Archipelagu San Juan Fernandez. Tu Aleksander Selkirk oczekiwał przez cztery lata i cztery miesiące na statek, który na powrót zabrałby go do cywilizacji. Dla Anny i dla mnie wyspa ma szczególne znaczenie, gdyż jest to park narodowy i rezerwat biosfery UNESCO, gdzie około 60% gatunków roślin to endemity!
Z początkiem kwietnia ruszamy na Markizy. Płyniemy w zimnym, bogatym w życie Prądzie Peruwiańskim (Humboldta) i rozpoczynamy zaplanowane wcześniej prace, które wykonywać będziemy przez cały czas trwania rejsu. Prowadzimy ciągłą rejestrację pojawiających się ptaków morskich określając, o ile to możliwe, ich przynależność gatunkową i liczebność. Co drugą noc, przy pomocy specjalnej siatki, pobieramy plankton z głębokości 50 metrów. Każdorazowo operacja wymaga zrzucenia żagli i stanięcia w dryf, wysunięcia bomu grota na nawietrzną burtę, zamocowania bloku i liny, opuszczenia siatki z 10 kilogramowym obciążeniem i jej ręcznego wyciągnięcia, wreszcie zakonserwowania i opisania próby. Zajmuje nam to zwykle około 1.5 godziny.
Płyniemy z dobrą szybkością powyżej 100 mil morskich na dobę (1 Mm = 1852 metry), pomaga nam Prąd Peruwiański, później stopniowo wchodzimy w pasat. Znikają zimnolubne ptaki jak np. albatrosy i w ich miejsce pojawiają się ptaki tropików, fregaty i faetony. Codziennie na pokładzie znajdujemy ryby latające, ze zmiennym szczęściem łowimy tuńczyki i koryfeny. Gdy przestaje wiać, co należy raczej do rzadkości, schodzimy do wody popływać wokół jachtu. 20 września kotwiczymy na Markizach w Zatoce Taiohae na Nuku-Hiva. To wyspa pochodzenia wulkanicznego. W czasie dziesięciodniowego postoju wzbogacamy nasze zbiory, zaopatrujemy spiżarnię w kokosy, banany, ogromne grapefruity, papaie, mango i inne jeszcze „zieleniny”, których ostatnio bardzo nam już brakowało. Oczywiście, po pięćdziesięciodniowym płynięciu trzeba naprawiać żagle, ale najwięcej pracy mamy z usunięciem grubego kożucha kaczenic który pojawił się, mimo farby antyporostowej, na podwodnej części kadłuba. Dwa dni nurkujemy w sprzęcie ABC by wreszcie dno było czyste. Nigdy nie widziałem tak dorodnych kaczenic, Prąd Humboldta to rzeczywiście bardzo żyzna, oceaniczna rzeka.
Następny postój wypada na Amerykańskim Samoa w Pago-Pago. Jak zwykle zbiory, odpoczynek i naprawy. Tym razem mamy wyjątkowe szczęście bo w małej przystani na wyspie Aunu’u prowadzone są prace pogłębiarskie i dostajemy zezwolenie na zabranie stamtąd pięknych fragmentów rafy koralowej. Wreszcie nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Noc poprzedzająca nasze wejście do Pago-Pago to była TA noc, noc PALOLO! Prof. Tomasz Umiński w swojej ciekawej książce „Zwierzęta i oceany” pisze jak to na Samoa, Tonga i Fidżi, na przełomie października i listopada, podczas drugiej kwadry księżyca, pojawiają się nad ranem na powierzchni morza nieprzebrane masy dojrzałych płciowo samic i samców pierścienic zwanych tam palolo. Dla mieszkańców wysp to czas pospolitego ruszenia, łowów i rytualnego święta połączonego z doroczną ucztą, na którą spóźniliśmy się zaledwie kilka godzin. Na szczęście udaje nam się znaleźć sklep z mrożonymi pierścienicami i włączyć próbkę do naszych zbiorów jako materiał na ćwiczenia dla studentów biologii Uniwersytetu Łódzkiego.
01 listopada wychodzimy w kierunku Tonga, gdzie będziemy ubiegać się o wizy nowozelandzkie. Po drodze przekraczamy międzynarodową linię zmiany daty. W dzienniku podróży, który pracowicie, dzień po dniu, prowadzę, 05 listopada pojawia się zapis „ten dzień po prostu zniknął!” Teoretycznie, przez krótki moment, gdy Ludek i Anna siedzieli na rufie ciesząc się pięknym zakończeniem sobotniej nocy, ja pracując przy żaglach na dziobie zaczynałem poniedziałek. Do dzisiaj uważam to za jakieś misterium i czary. Na tych „czarach” oparł pomysł swojej książki Juliusz Verne, ale tam na szczęście, podróżującym w odwrotnym kierunku bohaterom, przybył jeden dzień, dzięki czemu żyli później długo i szczęśliwie.
Wyspy Tonga położone są na styku dwóch płyt litosferycznych: australijskiej i wsuwającej się pod nią pacyficznej. To obszar subdukcji gdzie utwory rafowe wynoszone są z morza na znaczne nawet wysokości. Park Narodowy Mt. Talau (110m npm) chroni jeden z najbardziej typowych miejscowych krajobrazów.
Kilka wycieczek terenowych, odbiór wiz nowozelandzkich i 21 listopada wychodzimy. W trudnych warunkach, ze zmiennymi wiatrami płyniemy w kierunku Nowej Zelandii, by schronić się tam na sezon cyklonów. 11 grudnia stajemy w Narodowym Muzeum Morskim jako gość honorowy i równocześnie eksponat udostępniony do zwiedzania.
Dopiero po roku „Maria” opuszcza Nową Zelandię, niestety już bez Ludka, który przebywa na leczeniu w Kanadzie i bez Anny, która dołączy do nas dopiero w Australii, w Darwin. Dzięki mieszkającym tu Polakom udaje nam się poznać ciekawe miejsca, parki narodowe, rezerwaty i znacznie wzbogacić zbiory przyrodnicze i geologiczne. Najważniejszą zdobyczą są gastrolity z żołądków wytępionego przez Maorysów, już w czasach historycznych, ogromnego ptaka moa! Pomaga nam wielu przyjaciół, ale najwięcej robi dla nas Kazik Jasica, który w pierwszym rejsie dopłynął tutaj na „Marii”. Na jachcie jest wiele do zrobienia i pomoc Kazika jest wprost nieoceniona.
Jest koniec kwietnia 2002, kończy się sezon cyklonów na południowo-zachodnim Pacyfiku i wreszcie możemy ruszyć w kierunku Vanuatu. Wieje południowy wiatr od Antarktydy, jest zimno, pociechą jest tylko dobra szybkość jachtu. Przez kilka pierwszych dni towarzyszą nam jeszcze zimnolubne albatrosy, później pojawiają się faetony i pierwsze ryby latające na pokładzie. Wchodzimy w tropik. Vanuatu i Papua Nowa Gwinea, gdzie zamierzamy się zatrzymać położone są w strefie występowania malarii, zaczynamy więc przyjmować zapobiegawczo odpowiednie leki. 14 maja wchodzimy do zatoki w której położone jest stołeczne Port Vila. Wysokie brzegi zbudowane ze zmetamorfizowanej rafy koralowej posiadają duże, wyraźne nisze abrazyjne będące rezultatem niszczącego działania fal. Tutaj też widać efekt subdukcji w postaci brzegów schodzących tarasami do oceanu. Po tygodniowym postoju wypływamy i 02 czerwca jesteśmy już przy Wyspie Tagula w Archipelagu Luizjadów. Góry pokryte dżunglą, na brzegu nieprzebyte zarośla mangrowców. Znajdujemy kawałek piaszczystej plaży, ale wiemy, że powinniśmy tu zachować najwyższą ostrożność, gdyż mogą tu być zarówno rekiny jak i krokodyle. Szczęśliwie zamiast nich znajdujemy na brzegu tylko kilka kokosów, a ze zwierząt, jedynie małe, kilkunastocentymetrowe rybki, podobne trochę do żab, skoczki mułowe. Poruszają się za pomocą silnych, skierowanych ku dołowi płetw piersiowych, a dzięki wielkim, wyłupiastym oczom perfekcyjnie kontrolują otoczenie. Są wszędzie, siedzą na wystających z wody skałkach, korzeniach i gałęziach mangrowców czatując na zdobycz. Błyskawicznie znikają gdy usiłujemy się do nich zbliżyć i za chwilę pojawiają się w innym miejscu. Co za pole do obserwacji…
Przypływa łódź, rybacy oglądają jacht i zapraszają nas do sąsiedniej zatoki gdzie jest ich wioska. Następnego dnia zmieniamy miejsce postoju i już za chwilę otoczeni przez dużą grupę dzieci zwiedzamy osadę. Nasi przewodnicy dostają od nas dobrą, markową piłkę wyłowiona gdzieś w oceanie i teraz zadowoleni pokazują nam najciekawsze miejsca. Później jest mecz futbolowy, wizyty w kilku domach – szałasach, wymiana prezentów. Parę dni postoju i znów trzeba płynąć.
Kierujemy się w stronę Cieśniny Torresa jednego z trudniejszych miejsc trasy. Wąskie przejścia między rafami, silne prądy, czasami mgły…Tym razem szczęście nam sprzyja, ale że bywa tu bardzo niebezpiecznie przypomina leżący na rafie, przeżarty rdzą wrak wielkiego statku. 24 czerwca cumujemy w Darwin i za kilka dni, zgodnie z umową, mustruje Anna, która popłynie z nami przez cały Ocean Indyjski.
Znów na jachcie zjawiają się mieszkający tu Polacy. Poznajemy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, syna poety! Jesteśmy zapraszani do pięknych domów, zajadamy się przysmakami polskiej kuchni. Jak dawno już nie jedliśmy pierogów, zrazów zawijanych, grzybowej z lanymi kluseczkami… – dzięki Rosiu! Wojtek i Monika (kończyła biologię na Uniwersytecie Łódzkim!) zabierają nas na wycieczkę do Parku Narodowego Cacadu, który ma status rezerwatu biosfery UNESCO. Oczywiście są kangury, dingo, emu, aligatory, termitiery magnetyczne, są rysunki naskalne Aborygenów, są też ogromne rozlewiska rzeki East Alligator, gdzie na zimowanie przylatują nawet ptaki z Europy. Jest też, niestety, kopalnia rudy uranowej, której wszystkie instalacje, na szczęście, zostały ukryte pod ziemią. Znów wzbogacają się nasze zbiory, gdy Tadeusz Szwedzicki i Andrzej Wygralak, pracujący tu geolodzy, przekazują nam unikatowe okazy rud złota. W miejscowym muzeum Anna wygłasza odczyt na temat wyprawy, kończymy ostatnie prace na jachcie, robimy zaopatrzenie na cały Ocean Indyjski i ruszamy na zachód. Jest połowa lipca i trzeba się spieszyć by w końcu października być już w Durbanie poza zasięgiem zaczynających się na Indyjskim cyklonów.
Pierwszy postój wypada na Atolu Ashmor, gdzie od 1983 roku istnieje park narodowy. Rozradza się tutaj największa w świecie populacja węży morskich, występują diugonie i kilka gatunków żółwi. Dzięki poznanym tu biologom mamy możliwość obejrzenia najciekawszych miejsc.
Płyniemy dalej i 29 lipca stajemy w Flying Fish Cove na Wyspie Bożego Narodzenia. Wydobywa się tutaj fosfaty, ale jest tu także park narodowy chroniący unikalne zbiorowiska roślinne. Wyspa znana jest jako najbardziej zakrabione miejsce świata! W tropikalnym lesie w ściółce, pod kamieniami, w rozpadlinach skalnych żyje niezliczona ilość krabów czerwonych. Na początku pory deszczowej, w ścisłej synchronizacji z cyklem księżyca, miliony tych krabów rusza do morza by złożyć tam jaja. Nie bacząc na nic, zwierzęta podążają między jeżdżącymi na wrotkach dziećmi, są usuwane miotłami spod kół chcących przejechać samochodów, wpadają do wszystkich przypadkowych pułapek. Eksodus przyciąga badaczy i turystów.
Następnym punktem na naszej trasie jest atol Cocos-Keeling. W czasie swojej podróży na statku „Beagle” odwiedził te wyspy Karol Darwin i warto pamiętać, że był to jedyny atol koralowy jaki zbadał. Wystarczyło mu to jednak by na podstawie przeprowadzonych tu obserwacji stworzyć, aktualną do dzisiaj, teorię powstawania raf i atoli.
24 sierpnia ruszamy w kierunku Rodriguez, najbardziej wschodniej wyspy w Archipelagu Maskarenów. Porywa nas pasat południowo-wschodni i już po siedemnastu dniach kotwiczymy w Port Mathurin. Na wyspach Archipelagu występowały, oprócz gatunków dobrze latających, duże nielotne ptaki, które zostały wytępione przede wszystkim przez portugalskich żeglarzy, którzy tutaj zaopatrywali się w wodę i żywność w czasie wypraw do Indii. Największą sławę zdobył wielki, nielotny gołąb, dront dodo z wyspy Mauritius, Niestety nie zachował się do dzisiaj w żadnym muzeum spreparowany okaz. Jedyne co po nim zostało, to szkielet w muzeum w Durbanie i jajo w muzeum w East London. Na Rodriguez żył mniej znany, „Le solitaire” i był to prawdopodobnie inny gatunek z rzędu gołębiowatych. Jeszcze inny, też wytępiony gatunek nielotnego ptaka występował na Reunion. Sonia Ribes, dyrektor miejscowego muzeum uważa, na podstawie ostatnich znalezisk kości, iż był to wielki ibis. Reunion to ogromny wulkan, który 30 tysięcy lat temu wyrósł z dna oceanu z głębokości 4 tysięcy m na wysokość 5 tysięcy m npm! 20 tysięcy lat temu wygasł i rozpoczęły się procesy erozyjne, trwające do dzisiaj. Miękkie tufy i popioły zostały przez deszcze zmyte do morza, twarde bazalty pozostały. W ten sposób potworzyły się głębokie doliny otoczone dzikimi graniami, wspaniałe miejsce do górskich wędrówek. Sonia zabiera nas w głąb wyspy, jeszcze jedna wycieczka do St-Denis i już trzeba wychodzić w kierunku Afryki.
Prawie trzy tygodnie trwała żegluga do Durbanu i w tym czasie doświadczyliśmy prawie wszystkich „atrakcji” jakich może dostarczyć ocean, brakło tylko gór lodowych i mgły. Gdy 20 października stajemy wreszcie w marinie Royal Natal Yacht Club jesteśmy już bardzo zmęczeni.
Wielokrotnie mieliśmy w czasie rejsu okazje by przekonać się jak wspaniale jest być Polakiem. Wszędzie, gdzie byli rodacy spotykaliśmy się z dowodami wielkiej sympatii i zainteresowania tym co robimy. Z chwilą zacumowania w Durbanie wszystko potoczyło się tak jak byśmy znali mieszkających tu Polaków od dawna. Zaczęło się od telefonu do Majki i Piotra Szkudlarków z informacją, że jesteśmy i lawina ruszyła! Codziennie mamy gości, jedziemy w odwiedziny lub na wycieczki. Ewa i Bogdan Lateccy zabierają nas do siebie na tydzień i w tym czasie robimy z nimi wyprawy do rezerwatów zwierząt, próbujemy jazdy konnej, odwiedzamy zuluskie wioski.
W Durbanie spotykamy Andrzeja, który w pierwszym rejsie płynął z Ludkiem wzdłuż brzegów Afryki. Jego życie to ciekawy i zarazem tragiczny wycinek najnowszej historii. Jako dziecko przybył do Rodezji (dzisiaj Zimbabwe) w kilkuset osobowej grupie innych polskich dzieci, które z armią generała Andersa wyszły, a dokładniej uciekły ze Związku Radzieckiego. Inni mali uchodźcy, a było ich około 3 tysięcy, znaleźli schronienie w Afryce Południowej i Nowej Zelandii. Siedząc nocą przy ognisku w samym sercu Gór Smoczych słuchamy jego opowieści o dzieciństwie w Afryce, o kolejno kończonych szkołach, studiach i pracy w afrykańskim interiorze.
Inną historię z Afryki Południowej, opowiedziała nam dr Marjorie Courtanay Latimer, gdy odwiedziliśmy ją w małym domku w East London. Dotyczyła ona odkrycia ryby należącej do grupy ryb trzonopłetwych, które, jak uważano, wymarły 60 milionów lat temu. To była sensacja na skalę światową, a sławny, pierwszy okaz Latimerii jaki został złowiony, mogliśmy zobaczyć w miejscowym muzeum.
Trudno się płynie na południe wzdłuż południowo-wschodnich wybrzeży Afryki. Szybki, południowy, ciepły Prąd Agulhas sprzyja żeglarzom tak długo dopóki nie pojawi się południowo-zachodni wiatr, czasami o sile sztormu, który może spiętrzać wręcz gigantyczne fale o wysokości nawet do kilkunastu metrów. To jeden z powodów, który sprawił, że nasza podróż wokół Afryki trwała kilka miesięcy i była wielokrotnie przerywana przymusowym oczekiwaniem na poprawę pogody. Wreszcie 20 marca opływamy Przylądek Igielny i wreszcie jesteśmy na Atlantyku. Przed nami ostatni ocean!
Kierujemy się ku wyspie Świętej Heleny. 07 kwietnia przepływamy nad dużym podmorskim wzniesieniem Valdivia, które z głębokości 5 tysięcy metrów podchodzi prawie pod samą powierzchnię wody. Jak nam mówiono, dno widziane przy dobrej pogodzie na głębokości 23 metrów dostarcza niezapomnianych przeżyć. Niestety nie zobaczyliśmy nic bo przepływaliśmy tam w sztormowej pogodzie.
17 kwietnia rzucamy kotwicę w Jamestown przy Wyspie Świętej Heleny. Oczywiście obowiązkowa wycieczka w głąb wyspy do domu – muzeum gdzie mieszkał Napoleon Bonaparte podczas wygnania. Jakież jest nasze zdumienie, gdy przy symbolicznym grobie cesarza natrafiamy na wiązanki kwiatów złożone tu widać niedawno przez hrabiów Alexandra i Floriana Walewskich!
Po krótkim postoju ruszamy w kierunku Brazylii. To jeden z ładniejszych odcinków rejsu. Niesie nas prąd Południoworównikowy, wieje pasat, nie trzeba zmieniać ustawienia żagli. Często pojawiają się delfiny, jest sporo ptaków tropikalnych, codziennie na pokładzie znajdujemy ryby latające. Szkoda, że tak szybko kończy się ten etap. 05 maja stajemy na kilka dni przy wysepce Rata w Archipelagu Fernando de Noronha, później ruszamy w stronę Karaibów. 24 maja rzucamy kotwicę w Bridgetown na Barbados, jesteśmy na zachód od południka Montevideo. Opłynąłem na „Marii” świat! Znów krótki postój, bo sezon huraganów za pasem, zakupy żywności i 29 maja ruszamy na Azory. W tydzień później wpływamy na pełne legend i opowieści o uwięzionych statkach, Morze Sargassowe. A tak naprawdę jest to obszar spokojnych wód otoczonych wielkim, kolistym prądem Atlantyku na który składają się pomniejsze prądy: Zatokowy, Kanaryjski, Północnorównikowy i Antylski. Zbiorowiska pływających tu glonów – gronorostów Sargassum zasiedlone są przez około 100 gatunków zwierząt doskonale przystosowanych do życia na otwartym oceanie. Wśród nich znaleźć można mszywioły, pąkle, kaczenice, krewetki, kraby, ślimaki, a nawet ryby jak iglicznie i pławikoniki. Kolejne okazy powiększają naszą kolekcję.
25 czerwca podchodzimy do Azorów. Wyspa Faial, to pojawia się to znika w niskich chmurach, wreszcie w samo południe cumujemy w marinie Horta. Tutaj zmienia się załoga. Z kraju przylatuje dr Andrzej Piotrowski z Państwowego Instytutu Geologicznego, który zamierza prowadzić obserwacje zjawisk związanych z wulkanizmem wysp. Zupełnie prywatnie Jędrek jest przekonany, że Azory to obszar, gdzie kiedyś istniała mityczna Atlantyda. To miejsce wyjątkowo ciekawe, gdyż stykają się tu trzy płyty litosferyczne: europejska, afrykańska i amerykańska, stąd częste są tu trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, wypływy gorących wód podziemnych. Odwiedzamy inne wyspy Archipelagu: Pico, Sao Jorge i Graciosa. Jędrek wszędzie prowadzi obserwacje, notuje, fotografuje, zbiera próbki. Znów szkoda stąd wypływać zwłaszcza, że poznaliśmy wykładających w miejscowym konserwatorium Renatę – Polkę oraz Ukraińców Saszę i Andrieja. Kończy się wspaniała przygoda. Jeszcze tylko spotkania z wielorybami, żegluga we mgle, prawie po omacku, na podejściu do Kanału La Manche, Cherbourg, Boulogne sur Mer, Morze Północne, Kanał Kiloński i 30 sierpnia 2003 „Maria” wchodzi na przystań Jacht Klubu Akademickiego Związku Sportowego w Szczecinie.
Wzruszające powitanie przez Bliskich i Przyjaciół i Ludka, który odbiera od nas cumy. Komandorowi Klubu zgłaszam powrót jachtu z rejsu dookoła świata w czasie którego przepłynął on 40 tysięcy Mm i odwiedził 45 portów w 19 krajach. I to już jest koniec wielkiej podróży.
Maciej Krzeptowski – WSZECHŚWIAT