Znowu w Patagonii – Maui 2010

MAUI w Patagonii

W samo południe 2 marca 2010 roku nasz jacht MAUI rzucił kotwicę w Borja Bay w Cieśninie Magellana. Niewielką, spokojną zatokę otaczają wysokie , ośnieżone szczyty i pokryte zielenią ściany skalne z białymi warkoczami wodospadów, a ciszę zakłócają jedynie wpływające do morza dwa niewielkie potoki.

Przy jednym z nich w gęstych zaroślach, kwitnącej purpurowo fuksji, stoi drzewo, na którym zachodzący tu żeglarze i rybacy od lat pozostawiają informacje z datą i nazwą łodzi. Gdy w marcu 1896 roku zatrzymał się tutaj na SPRAYU Joshua Slocum – pierwszy samotny żeglarz w podróży dookoła świata, na drzewie były już cztery tabliczki, z których najstarsza nosiła datę: June 1880. Pochodziła z parowca COLIMBIA, który szedł tędy z Nowego Yorku do Portland.

Dziesięć latach temu, razem z Ludkiem Mączką, kotwiczyliśmy tu na MARII i obok gdańskiej ANTIKI pozostawiliśmy deskę z napisem: s/y MARIA. Hermandad de la Costa. Chile – Polonia. 10.03.2000. Ciekawe czy przetrwała? Teraz znów płyniemy na brzeg zawiesić na drzewie pamiątkę rejsu MAUI. Wzruszenie ściska gardło, wraca tamten czas, gdy Ludek jeszcze żył… To naprawdę zaczarowane miejsce!

Gdy zapytano mnie kiedyś o wody, po których chciałbym jeszcze raz pożeglowa

, bez chwili zastanowienia odpowiedziałem: Patagonia. Chyba w tym właśnie momencie zaczął się mój obecny rejs. Na ogół nie uświadamiamy sobie, że wypowiadając jakieś życzenie puszczamy w obieg informację, która zaczyna żyć własnym życiem i często uzyskuje moc sprawczą. Przecież wiele żeglarskich rozmów zaczyna się od: „Nie znasz kogoś normalnego, kto by popłynął…?” lub „Słyszałem, że się wybierasz…” . Ondreja poznałem w czasach, gdy dowodził bazującą w Szczecinie POLARKĄ. Doskonały żeglarz, a przy tym skromny, zawsze uśmiechnięty, koleżeński i pracowity.

Zabrał mnie kiedyś na jesienny rejs wokół Rugii i jakież było moje zaskoczenie, gdy po latach odezwał się z Irlandii pytając, czy nadal chcę płynąć do Patagonii? To było właśnie coś, o czym myślałem! Nie rejs czarterowy, a niespieszna żegluga w rytmie wyznaczanym przez otaczającą przyrodę z kimś kogo znam. Powiedziałem, że przyjadę z Kazikiem i od razu umówiliśmy się na spotkanie w połowie stycznia w Mar del Plata. 17 stycznia z dworca autobusowego odbierają nas Rodolfo i Clara, z którymi zaprzyjaźniłem się podczas wspólnego, długiego postoju w Durbanie w 2000 roku.

W międzyczasie ukończyli swój dwunastoletni rejs dookoła świata i cumują tutaj swojego BASTARDO. Wieczorem, jak argentyńska tradycja nakazuje, zapraszają na asado. Cieszę się, że mogę im wręczyć album autorstwa Wojtka Jacobsona i niżej podpisanego „Mam na imię Ludomir”. Dowiadujemy się, że mając dwa koty i psa na pokładzie zmuszeni byli pokonać Ocean Indyjski i Pacyfik non stop bez możliwości odwiedzenia Nowej Zelandii i Australii. Oglądanie zdjęć, kolejne opowieści, pojawiający się coraz to nowi goście…

Ondrej ciężko pracował za granicą przez kilka lat, przeznaczając wszystkie zarobione środki na zakup jachtu, którym mógłby odbyć wymarzoną podróż dookoła świata. W tym czasie nauczył się hiszpańskiego i angielskiego, po polsku mówił biegle od dawna. Z dumą pokazuje nam swoją MAUI, stalowy, niezwykle solidny, dziesięciometrowy slup typu Chatham. Z zewnątrz przypomina mi POLARKĘ, wewnątrz zaś MARIĘ po brzegi wypełnioną „przydasiami”. Podczas dwuletniego remontu jacht został dobrze przygotowany do rejsu, o czym świadczą liczne przemyślne „patenty” na i pod pokładem.

Od razu spodobała mi się łódka z jej bezpieczną, niską nadbudówką, prawie wtopioną w pokład. Płyniemy w czwórkę: Ondrej – kapitan, już raz przepłynął Cieśninę Magellana na VICTORII; Karolina – szczecinianka, pełna młodzieńczej wiary w swoją, wspartą laptopem, wiedzę żeglarską, wykwalifikowany żaglomistrz oraz co niezwykle ważne, ochmistrz i kuk doskonały; Kazik – mój dobry druh z rejsu STAREGO do Islandii, meteorolog z zamiłowania i wykształcenia; ja, co ważne w tym rejonie, jestem Bratem Wybrzeża – Hermano de la Costa. Wielokrotnie przekonywałem się, że w porcie jacht powinien być rozpoznawalny, gdyż często stawało się to początkiem nieoczekiwanych i ciekawych kontaktów. Tak jest i teraz.

Któregoś dnia przy burcie MAUI zatrzymuje się jeden z miejscowych żeglarzy i popatrując na proporczyk Bractwa Wybrzeża, który niesiemy pod salingiem, wywołuje mnie na pokład. Andres Domingo jest Bratem z miejscowej mesy i już po chwili rozmowy zaprasza całą naszą załogę na wieczorne, rybne asado do swej położonej daleko za miastem estancji. To zdarzenie chyba najlepiej oddaje istotę Bractwa. Jeszcze przed chwilą zupełnie obcy ludzie stają się sobie bliscy, gotowi do spotkań i pomocy. Wieczór, piękny stary dom pełen zabytkowych mebli, wokół ogniska grono przyjaciół, piekące się na żarze ogromne ryby, czerwone wino, gitara i rozmowy o naszym rejsie, Argentynie, rybołówstwie… Okazuje się, że Andres jest armatorem SIRIUSA, ostatniego jachtu Vito Dumasa, argentyńskiego żeglarza samotnika… I już ranek, jakże różny od sielankowego wieczornego spotkania.

Budzi nas ogromny pożar w sąsiadującej z mariną przez płot stoczni remontowej!! Kłęby dymu, syreny straży pożarnych, niektóre jachty pospiesznie przygotowują się do wyjścia. Co będzie jak wybuchną zbiorniki z paliwem? Nie zarządzono ewakuacji , po kilku godzinach pożar został opanowany. Spokojnie już kończymy klar jachtu, jest czas by pójść do portu rybackiego i popatrzeć na haremy uchatek wylegujących się na nabrzeżu. Rano 23 stycznia, z dobrą prognozą wychodzimy. Słońce, wieje czwórka z baksztagu, czego chcieć więcej. Po południu okazuje się, że to była tylko zachęta.

Nad lądem wyrasta potężny wał ciemnych chmur z błyskawicami, szybko redukujemy żagle i jesteśmy gotowi na przyjęcie uderzenia wiatru. Wieje mocno całą noc, nad ranem możemy znów postawić „Rogalę” – przywiezioną przez nas nową, dużą genuę. Wieczorem refowanie, zmiana sztaksli i tak już będzie teraz nawet kilka razy dziennie, od genui do pomarańczowego sztormowego foka. Nieoceniony wprost okazuje się trajsel stawiany na oddzielnej szynie zamocowanej na grotmaszcie – jeden z pomysłów Ondreja.

Im bliżej Antarktydy, tym chłodniej i wietrzniej, coraz więcej albatrosów, burzyków, petreli, pingwinów. Z jednej strony spadające z Andów gwałtowne pampero, z drugiej Atlantyk z zimnym, północnym Prądem Falklandzkim i jeszcze te niże, zbyt często przychodzące z południowego zachodu. 28 stycznia zostawiamy na trawersie Peninsula Valdes, niestety, nie ma czasu na odwiedzenie znajdującego się tam pięknego parku narodowego. Wpływamy za to do Calety Horno (42°02’ S), opisanej w locji żeglarskiej jako najbardziej bezpieczne i ciekawe kotwicowisko na tym wybrzeżu. Miejsce piękne, dzikie, doskonale osłonięte przed zafalowaniem, ale kotwica nie trzyma wystarczająco mocno, mimo że należy do grupy „najcięższych jakie możesz obsłużyć”.

Po kolejnej próbie decydujemy się zrzucić na wodę naszego bączka – składanego „banana” i pociągnąć z jachtu na brzeg trzy dodatkowe liny, trening przed kanałami Patagonii. Szybko okazało się, że nigdy dość przezorności. Przed północą gwałtowny wiatr już wył w olinowaniu i naprężał liny. Po kilku godzinach znów wróciła sielanka, tak że rano przy dobrej pogodzie możemy wypłynąć. Wieczorem przychodzi silny wiatr, który następnego dnia przeradza się w regularny sztorm.

W mesie pobojowisko, mokre żagle, sztormiaki, przemoczona odzież… Tylko Karolina wydaje się być niezmordowana, uśmiecha się, przypomina różne historyjki, na obiad podaje prawdziwe czeskie knedle z sosem śmietanowym, a na kolację racuchy. Ma dziewczyna zdrowie! Znów dzień spokojniejszej żeglugi i kolejny sztorm, skracanie żagli i stawanie w dryf na trajslu. 5 lutego jesteśmy na wysokości Puerto Deseado. Prognozy pogody nie są zachęcające, krwistoczerwony zachód słońca, NAVTEX ostrzega przed dryfującym statkiem rybackim opuszczonym przez załogę, pływające wielkie kępy wodorostów – kelps, na wschodzie łuny świateł statków poławiających kalmary… Cieśnina Magellana coraz bliżej. Przychodzi 9 luty.

W ciągu dnia ciśnienie systematycznie spada, wieczorem zmęczeni nieustanną walką postanawiamy stanąć na dryfkotwie. Uszyta z niezwykle mocnej tkaniny ma kształt spadochronu i zupełnie nie przypomina tych dawniej używanych, działających na zasadzie wiadra bez dna. Ustawiamy się dziobem i prawą burtą do fal nadchodzących z południowego zachodu. Jacht się uspakaja, można zejść do środka odpocząć. Niepokój nasz budzą pojedyncze, nadspodziewanie wielkie fale, które co jakiś czas nadbiegają ze wschodu. W nocy słyszymy nagle potężne, głuche uderzenie, jacht kładzie się na prawą burtę. Kazik odpoczywający w koi przelatuje w powietrzu na drugą stronę mesy i demoluje kambuz łamiąc przy tym obojczyk.

Jacht wytrzymał, wyrwana została tylko stójka prawego relingu i złamany klejony, gruby rumpel. Dopiero następnego dnia wieczorem udaje się wybrać dryfkotwę i skierować do Puerto de Punta Quilla. To najbliższy port, ale miejsce najgorsze z możliwych, położone w ujściu dwóch rzek zbierających wody z ogromnego lądolodu, z różnicami pływów dochodzącymi do 11 metrów! Przez radio powiadamiamy Prefecturę o naszych problemach, w odpowiedzi wypływa na nasze spotkanie kuter straży przybrzeżnej GC-133.

Dzięki niemu bezpiecznie przechodzimy pomiędzy piaszczystymi łachami i stajemy przy burcie TIGERA, wielkiego, oceanicznego holownika obsługującego platformy wiertnicze. Kilkanaście metrów wyżej na molo czeka karetka pogotowia, ale jak się tam wspiąć po metalowej drabince mając uszkodzony obojczyk? Już za chwilę zjawia się dźwig samochodowy i nasz chory w koszu wędruje na nabrzeże. Transport do szpitala w Santa Cruz, prześwietlenie, oględziny lekarskie, założenie gipsu, wszystko profesjonalnie i gratis. Musimy wyglądać na solidnie zmęczonych żeglugą, gdyż nie wiadomo kiedy pojawiają się na naszym pokładzie prezenty od załogi TIGERA: świeży chleb, soki, mleko, woda mineralna, słodycze. Podobnie było dawniej, gdy w obcym porcie stawało się przy burcie polskiego statku. Pozostające głęboko w sercu krótkie, ulotne spotkania ludzi morza…

Silne południowe wiatry uwięziły nas na kilka dni w tym porcie, nie porcie. Stoimy przy burcie kutra, który cumami grubości nadgarstka wiąże się z wysokim pomostem. Cztery razy na dobę rwąca rzeka usiłuje zerwać nasze cumy, szpringi, bresty i odbijacze wzmocnione zebranymi w okolicy oponami. Gdy do zatoki wchodzi martwa fala musimy pilnować naszego dobytku i trzymać wachty kotwiczne. Zaprzyjaźniamy się z załogą kutra, która zaprasza nas na codzienną yerba mate. Korzystając z pomocy mechanika z pobliskiej przetwórni ryb wymyślamy nowy rumpel. Wreszcie przychodzi okres lepszej pogody i 16 lutego możemy płynąć dalej. Już w morzu Karolina przygotowuje urodzinowy tort dla Ondreja, na którym z trudem udaje się zmieścić wszystkie 38 świeczek.

Następnego dnia o 18:00 opływamy przylądek Dungenes i nareszcie jesteśmy w Cieśninie Magellana! Kotwicę rzucamy u nasady cypla, w pobliżu stalowego wraku wysoko wyniesionego jakąś potworną siłą na żwirowy brzeg. Na tę okazję zachowaliśmy piernik – prezent od Danusi, żony Kazika, który przetrwał wszystkie nasze bitwy morskie i teraz uświetnia uroczystą kolację. Wczesnym rankiem odkotwiczamy, krótko po południu, z szybkością 9-10 węzłów przechodzimy zwężenie – Pierwszą Angosturę. O 19:00 rzucamy kotwicę przy przylądku San Isidro, u wejścia do Drugiej Angostury. W nocy silnie wieje, tak że dopiero następnego dnia wczesnym popołudniem przechodzimy drugie, kluczowe zwężenie. Znów szybkość 9-10 węzłów, później mimo silnika i żagli płyniemy już tylko 3 węzły. O 22:00 kotwiczymy przy stoczni remontowej w Punta Arenas! Rano przenosimy się w okolice głównego mola.

Odprawa, Kazik do lekarza, zakupy i przede wszystkim telefon do Brata Francisco , przyjaciela z czasu, gdy byliśmy tu MARIĄ. Niezwykły człowiek, właściciel przedsiębiorstwa robót podwodnych, armator CHONOSA – dużego kecza, przerobionego z rybackiego kutra, którego używa do poszukiwań i eksploracji podwodnych. Celem jego życia jest stworzenie w Punta Arenas muzeum wraków z Cieśniny Magellana. Już teraz jego dom i siedziba firmy zachwycają kolekcją cennych eksponatów. Samo miasto też przepełnione jest historią. Alakalufowie, później Hiszpanie, wszelkich nacji piraci, wielorybnicy i żeglarze. Miejsce chilijskiej kolonii karnej i krótkotrwałej gorączki złota. Odwiedzili je kapitan Fitz Roy i Karol Darwin na statku BEAGLE, Ernest Shackleton szukał tutaj ratunku dla swoich towarzyszy pozostawionych na Wyspie Słoniowej, Bruce Chatwin zbierał materiały do swej książki „W Patagonii”…

Wieczorem, całą załogą jedziemy na spotkanie z miejscowymi Braćmi Wybrzeża. Pytają o Ludka, rejs MARII, Bractwo w Polsce, rozmawiamy o muzeum morskim, jakie już niedługo tutaj powstanie. Wszyscy zgadzamy się, że niezbędne jest stworzenie w Punta Arenas choćby najskromniejszej mariny dla odwiedzających jachtów. Obecny postój na kotwicy czy nawet na boi nie gwarantuje bezpieczeństwa, szczególnie gdy mocno zawieje ze wschodu. Niestety, już następnego dnia przychodzi to, o czym zaledwie wczoraj rozmawialiśmy. Wiatr i fala, mimo naszych dramatycznych prób, uniemożliwiają powrót na jacht, noc spędzamy śpiąc na podłodze w portowej dyżurce. Port zamknięty, wstrzymany wszelki ruch i dopiero po uzyskaniu specjalnego zezwolenia, zodiak z CHONOSA może odwieźć nas na jacht. Znów zamiast płynąć czekamy na poprawę pogody. Rejs się opóźnia, wcześniej planowaliśmy z Kazikiem, że w pierwszej dekadzie marca dotrzemy do Valdivii, by stamtąd wrócić do Polski. Później miało to być już tylko Castro na wyspie Chiloe.

Teraz widzimy, że mamy szansę dopłynąć jedynie do Puerto Natales. Francisco stara się dla nas o potrzebne mapy, pomaga wziąć z kei paliwo, wodę i kontaktuje nas z Victorem Alvarezem, kapitanem mesy Bractwa w Puerto Natales. 27 lutego późnym popołudniem opuszczamy Punta Arenas. Ciągnący się z prawej burty brzeg osłania przed zachodnim wiatrem i dopiero, gdy wychylamy się zza przylądka San Isidro okazuje się jak mocno wieje. Po raz kolejny prognozy pogody sobie, a rzeczywistość, lepiej nie mówić. Zawracamy i o siódmej rano rzucamy kotwicę w zatoce Mansa wśród bazujących tu kutrów rybackich poławiających wielkie kraby królewskie – centolle. Na południe od nas, na cyplu Santa Ana, hiszpański żeglarz Pedro Sarmiento de Gamboa założył w roku 1584 pierwszą w cieśninie osadę. W roku 1843 powstało tu pierwsze chilijskie osiedle – Fort Bulnes, założone przez kapitana Juana Guillermos.

Czekając na poprawę pogody wyprawiamy się z Kazikiem na zwiedzanie okolicy, odkrywamy kolczaste krzewy calafate i podjadamy z nich ciemnogranatowe kwaskowate owoce. Piosenka chilijska mówi, że kto tych owoców spróbuje, na pewno tu powróci. W roku 1966 podczas pamiętnego rejsu ŚMIAŁEGO dookoła Ameryki Południowej Ludek zjadał je w dużych ilościach i dzięki temu po latach przypłynął tu na MARII. Widzę, że na mnie też się to sprawdza, a jak będzie z Kazikiem? Następnego dnia wczesnym rankiem podnosimy kotwicę i krótko po południu mijamy przylądek Froward, kraniec Ameryki Południowej, i późną nocą stajemy w zatoce Fortescue. Ciemno, ni śladu księżyca, świecąc latarkami usiłujemy znaleźć boję, która podobno miała tu na nas czekać.

Ledwo położyliśmy się spać, a już trzeba wstawać i płynąć dalej, by chwycić korzystny prąd w Paso Ingles. W południe stajemy w Borja Bay. Po przymocowaniu do drzewa tabliczki MAUI robimy pranie w słodkiej wodzie i kąpiemy się w potoku, brrr. Ondrej, korzystając z okazji, postanawia popracować przy silniku. Niespodziewanie przychodzi silny wiatr, już po chwili widzimy, że kotwica słabo trzyma i stopniowo wynosi nas na otwartą wodę. W porywach wiatru zrywającego wierzchołki fal, usiłujemy z Karoliną przewieźć na brzeg linę. Wściekle wiosłując, całkowicie przemoczeni, w bączku do połowy wypełnionym wodą docieramy do brzegu, łańcuchem wiążemy linę do skały, płyniemy po następną linę, którą mocujemy do drzewa. To był ostatni moment, zdążyliśmy. W nocy i cały następny dzień słychać wycie wiatru w takielunku, przechodzą deszczowe szkwały.

Chłód idzie od lodowca…
Po kliknięciu na powyższą fotografię przeniesiemy się do galerii.

W naszej biblioteczce mamy egzemplarz „MARIĄ dookoła świata dwadzieścia lat później”. Porównujemy nasze przebiegi dobowe z tymi sprzed 10 lat i potwierdza się, co mówią miejscowi: klimat w ostatnich latach mocno się zmienił, lata stały się zimne, wietrzne i częściej zamiast płynąć trzeba czekać na poprawę pogody. Bywa jednak, że los się uśmiechnie przynosząc sprzyjający wiatr i cudowne widoki. Tak jest 4 marca, imieniny Kazika. Ruszamy jeszcze po ciemku, przy wygwieżdżonym niebie. Wieje czwóreczka ze wschodu, płyniemy z szybkością 5,5 węzła. W ciągu dnia siła wiatru rośnie, rozważamy nawet ukrycie się w jednej z mijanych zatok, ale w końcu postanawiamy płynąć jak długo tylko będzie można, nawet nocą.

O 20:30 zostawiamy z prawej wyspę Topar i odkładamy się na północ. Gdy mijamy latarnię Fairway silnik nieoczekiwanie zwalnia, przerywa, wreszcie gaśnie, mamy problem. O drugiej w nocy wchodzimy do Puerto Profundo, rzucamy kotwicę i przy latarkach czołowych wiążemy do skał dwie liny. Ciężki dzień, ale rekord padł, zrobiliśmy 81 mil! Cały następny dzień upływa na ustalaniu przyczyn przerw w pracy silnika. Kapitan i pierwszy mechanik w jednej osobie wyklucza po kolei wszystkie możliwe usterki i w końcu jest: pompa paliwa! Niestety, nie mamy zapasowej. Już w nocy przychodzi olśnienie, paliwo do silnika będzie spływać grawitacyjnie z kanistra umocowanego na pokładzie i jest to strzał w dziesiątkę! Możemy płynąć dalej.

Znów kolejny piękny dzień. Za rufą zostaje biała krecha wodospadu w zatoce Wodsworth, widoczna jeszcze z odległości kilkunastu mil, przed nami czynny wulkan Mt. Burney, przykryty czapą śniegu, wysoki na blisko 1800 metrów. Pod wieczór wchodzimy do Bahia Welcome. Trudno się tu połapać w plątaninie wysepek, gdyż każda locja mówi co innego. Płyniemy wolno między płyciznami wskazywanymi przez brunatne wodorosty. Wreszcie za cyplem dostrzegamy niebieski kuter. Rybacy też nas już zauważyli, zapraszają by dobić do ich burty i na dzień dobry dostajemy od nich dwa ogromne filety z morszczuka. Tradycyjna szklaneczka wina, skąd, dokąd płyniemy i już krwiopijne meszki zapędzają nas do mesy pod osłonę moskitiery. Rano, gdy odchodzimy, na nasz pokład spadają kolejne dwie wielkie ryby. Tak zapamiętaliśmy spotkanie z YASEMINE JAVIER z Valdivii.

Rybacy obiecywali dobrą pogodę, tymczasem coraz mocniej wieje w dziób. Przy wyspie Hunter skręcamy w kierunku Puerto Natales i krótko potem przychodzi prawdziwy patagoński wiatr! Na sztormowym foku lecimy z szybkością 6-7 węzłów. W powietrzu pył wodny z wierzchołków fal, chwila ulgi i znów to samo, i jeszcze raz… Przed wieczorem chowamy się u brzegów wysepki Jaime na południowym krańcu Seno Union.

Dzięki Bogu „holding excellent”, bo przez przełęcz wpadają do zatoczki dzikie podmuchy wiatru. Wieczór upływa nam pod znakiem morszczuków, a noc na kolejnych wachtach kotwicznych. Znów dzień oczekiwania na poprawę pogody i wreszcie 9 marca możemy płynąć. Po południu bez problemów przechodzimy trudną Angostura Kirke. Płynące kutry rybackie i siedzące na wodzie ptaki oznaczają, że wybraliśmy właściwy czas.

Jeszcze kilka godzin i zacumujemy w Puerto Natales, tymczasem w kanale Valdes dopada nas piekło. Szkwały, trąby powietrzne, ograniczający widoczność pył wodny, nie słuchający steru jacht. Pospiesznie chowamy się do najbliższej zatoczki. Kotwica i dwie liny na brzeg, wachty kotwiczne i przez całą noc wycie wiatru… 10 marca stajemy w Puerto Natales przy burcie rybackiego kutra. Jeszcze spotkanie z Bratem Victorem Alvarezem, pospieszny klar, pakowanie i to już jest dla Kazika i dla mnie koniec rejsu. Oprócz kawałków skał z Cieśniny Magellana zabieramy z sobą przekonanie, że tworzyliśmy i nadal pozostajemy dobrą załogą. Pomyślnych, a nie silnych wiatrów MAUI!

Maciej Krzeptowski- JACHTING

Dodaj komentarz